Ten tekst nie będzie wesoły ani dowcipny. Tym bardziej nie
będzie ociekał lukrem ani przedstawiał uroków macierzyństwa. Będzie okropny. Nie
znoszę go i jestem zła, że w ogóle powstał. Ale mam świadomość, że powstać musiał,
chociażby po to, żebym się go wstydziła, pamiętała o nim i wyciągnęła
odpowiednie wnioski. Opisuje sytuację, która zdarzyła się niedawno i bardzo
silnie wpłynęła na mój sposób wychowywania córki i postrzegania naszych
relacji.
Do tej pory wydawało mi się, że jestem matką nie najgorszą.
Nigdy nie porwałabym się na stwierdzenie,
że idealną, ale staram się być najlepszą, jaką potrafię. Spędzam z moim dzieckiem dużo czasu,
poświęcam mu każdą wolną chwilę, uczę, bawię, odpowiadam na tysiące pytań, staram się
pokazywać świat, uczyć szacunku do innych, broń boże nie biję, bardzo rzadko
krzyczę, cierpliwie tłumaczę i poskramiam wszelkie ( naturalne dla dzieci w tym
wieku) ataki buntu, złości i negacji wszystkiego. Aż tu nagle przychodzi dzień,
w którym moje wyobrażenie na temat
własnego macierzyństwa leci na łeb. Sytuacja, która się zdarzyła trwała
dosłownie kilka minut, a jednak mnie bardzo dała do myślenia i nie pozwoliła o
sobie zapomnieć przez kolejnych kilka dni.
Była sobota. Miałyśmy wybrać się na spacer i zrobić zakupy,
ale wcześniej poprosiłam Lilkę o posprzątanie zabawek rozrzuconych po całym
pokoju. Poprosiłam i poszłam do łazienki, przygotować się do wyjścia. Po kilku
minutach wracam do pokoju, a tam bałagan jaki był, taki jest, proszę więc po
raz kolejny. Tłumaczę, że jeśli nie posprząta, nie będziemy mogły pójść na
spacer, bo pozostawienie pokoju w takim stanie jest niedopuszczalne. Idę
pakować torbę, przygotowuję Małej ubrania, a ona przychodzi do mnie jak gdyby
nigdy nic i zaczyna się ubierać. Pytam, czy posprzątała- odpowiedz jest
oczywiście przecząc- tłumaczę więc po raz kolejny to samo, proponuję swoją
pomoc, biorę za rękę i prowadzę do pokoju. Lilka siada na podłodze i głośno
protestuje. Ze stoickim spokojem używam wszelkich znanych mi argumentów,
zastanawiając się jednocześnie skąd u niej dziś taki opór. Pomocy mojej nie
chce, w ogóle wygląda na bardzo obrażoną, a ja zaczynam powoli tracić
cierpliwość. Powtarzam po raz kolejny, że JEŚLI NIE POSPRZĄTA, TO NIE
WYJDZIEMY Z DOMU, a przecież szkoda marnować taki piękny dzień na siedzenie w
pokoju, do tego maksymalnie zagraconym. I nagle Lilka, patrząc na mnie ze złością,
wyrzuca z siebie z prędkością karabinu maszynowego: „Zamknij się!! Pocałuj mnie
w dupę!!”. Słabo mi się zrobiło, szczęka
mi opadła i przez chwilę nie byłam zdolna do jakiejkolwiek reakcji. Po głowie
krążyły mi tysiące myśli: „Jak to, przecież ja nigdy tak do niej nie mówię”, „Przecież
uczę, że nie można się do nikogo w ten sposób zwracać, nawet jeśli czasem
dzieci w przedszkolu używają różnych brzydkich słów”, „Przecież nie krzyczę,
nie straszę, nie stawiam w kącie, nie biję…”, „Dlaczego…?”. Lilka patrzy na
mnie przestraszona, nie wiem czy bardziej tym, co zrobiła, czy moją reakcją ( a
właściwie jej brakiem). Udaje mi się
jakoś pozbierać myśli, kucam koło niej i zadaję najbardziej nurtujące mnie w
tym momencie pytanie- dlaczego?. Lila zaczyna płakać, w jej oczach widzę strach
i bezsilność. Przytulam ją do siebie najmocniej jak umiem i wśród szlochania
słyszę odpowiedz: „A ty tak powiedziałaś do taty…”. Jestem załamana. Czuję si ę
totalnie beznadziejna i całkowicie winna temu, że ta sytuacja w ogóle się zdarzyła.
No tak, powiedziałam…cholera, przecież
tyle razy mówiłam sobie, że nie możemy kłócić się przy dziecku, nigdy!! Jestem
tak zła na siebie, że ledwo udaje mi się przypomnieć wczorajszą sytuację. Z M.
jesteśmy raczej zgodnym małżeństwem, zazwyczaj dobrze się dogadujemy i bez
dwóch zdań się kochamy, ale nie oszukujmy się- związków idealnych nie ma- a
przynajmniej ja o takich nie słyszałam. Raz na jakiś czas dochodzi między nami
do nieporozumień, starć, ostrzejszej wymiany zdań a nawet kłótni. Zazwyczaj
szybko nam przechodzi i dość łatwo dochodzimy do kompromisu, ale nie ukrywam,
że w trakcie kłótni często nerwy puszczają i mówimy rzeczy, których pewnie
powiedzieć nie powinniśmy, często też
nie używamy literackiego języka, lecz raczej łaciny kuchennej… cóż,
jesteśmy tylko ludźmi… Staramy się jednak wszystkie trudne rozmowy zostawiać na
wieczór, kiedy Lilka już śpi, albo chwile, kiedy znajdujemy się sami. Wczoraj
to się nie udało, i po południu wywiązała się między nami kłótnia. Krótka i
niezbyt poważna, ale jednak. Nie udało się nam powstrzymać nerwów na wodzy i
mimo, że szybko daliśmy sobie spokój, kilka niezbyt fajnych słów poleciało.
Między innymi właśnie tych, które dzień później sama usłyszałam od mojej córki.
Byłam przekonana, że nawet nie zwróciła uwagi na całą sytuację, bo kiedy my
kłóciliśmy się w kuchni, ona bawiła się w swoim pokoju, lecz szybko przekonałam
się, jak bardzo utkwiło jej to w pamięci. Byłam wściekła na siebie za to, że
dałam się ponieść emocjom, że moje dziecko musiało w tym uczestniczyć, że
zamiast być dla niej autorytetem jestem najgorszym przykładem. Na nią nie byłam
zła ani trochę. Bo za co? Za to, że powtarza słowa kogoś, kto jest dla niej
najważniejszy na świecie? Byłam zła, smutna i nie wiedziałam jak powinnam się w
takiej sytuacji zachować. Zrobiłam więc to, co instynktownie wydawało mi się
najlepsze. Przeprosiłam. Przeprosiłam za to, że krzyczałam na jej tatę, że
używałam słów, które na co dzień określam jako złe i obraźliwe, że musiała w
tym uczestniczyć. Przyznałam się do błędu, powiedziałam, że moje zachowanie
było złe i nigdy nie powinna go powtarzać. Wytłumaczyłam, że mimo tego, że jestem mamą i uczę ją co jest
dobre a co złe, sama też popełniam błędy. Że popełniamy je wszyscy, ale najważniejsze
jest żebyśmy umieli się do nich przyznać i wyciągnąć nauczkę na przyszłość. I ,
że to, że czasem na siebie krzyczymy wcale nie oznacza, że się nie kochamy.A
kiedy już wytłumaczyłam, to przytuliłam, wycałowałam, usłyszałam ciche
przepraszam i zobaczyłam mój ukochany, najpiękniejszy uśmiech świata. Posprzątałyśmy
razem, a później poszłyśmy na długi spacer. Mogłoby się wydawać, że wszystko
jest w porządku, ale mnie to zdarzenie jeszcze długo nie dawało spokoju.
Zapadło mi w pamięć tak głęboko, że przez następnych kilka dni myślałam o tym
przynajmniej kilka razy dziennie. Na początku traktowałam je jako moją osobistą
porażkę, później zrozumiałam, że macierzyństwo nie jest drogą usłaną jedynie
sukcesami, że porażki również muszą się na niej zdarzać, ale najważniejsze jest
to (dokładnie tak, jak tłumaczyłam Lilce), żeby umieć nazwać własne błędy po
imieniu i wyciągnąć z nich wnioski. Po raz kolejny dosadnie przekonałam się o
tym, że dla mojego dziecka jestem największym autorytetem, wzorem, który
naśladuje i którego zachowania powiela bez względu na to, czy są dobre czy złe.
Zrozumiałam, że to, jakim człowiekiem będzie ona w przyszłości zależy w dużej
mierze od tego, jakie wzorce przekażę jej ja i że nie chodzi tylko o to, w jaki
sposób odnoszę się do niej, lecz o mój stosunek do całej reszty świata.
Poczułam, że czeka mnie jeszcze wiele pracy nad sobą, ale jeśli ma to mieć bezpośredni
wpływ na moje dziecko, to warto, nawet jeśli miałaby to być praca bardzo
trudna.