czwartek, 18 września 2014

Oliwa zawsze sprawiedliwa...


Ten tekst nie będzie wesoły ani dowcipny. Tym bardziej nie będzie ociekał lukrem ani przedstawiał uroków macierzyństwa. Będzie okropny. Nie znoszę go i jestem zła, że w ogóle powstał. Ale mam świadomość, że powstać musiał, chociażby po to, żebym się go wstydziła, pamiętała o nim i wyciągnęła odpowiednie wnioski. Opisuje sytuację, która zdarzyła się niedawno i bardzo silnie wpłynęła na mój sposób wychowywania córki i postrzegania naszych relacji.
Do tej pory wydawało mi się, że jestem matką nie najgorszą. Nigdy nie porwałabym  się na stwierdzenie, że idealną, ale staram się być najlepszą, jaką  potrafię. Spędzam z moim dzieckiem dużo czasu, poświęcam mu każdą wolną chwilę, uczę, bawię,  odpowiadam na tysiące pytań, staram się pokazywać świat, uczyć szacunku do innych, broń boże nie biję, bardzo rzadko krzyczę, cierpliwie tłumaczę i poskramiam wszelkie ( naturalne dla dzieci w tym wieku) ataki buntu, złości i negacji wszystkiego. Aż tu nagle przychodzi dzień, w którym moje  wyobrażenie na temat własnego macierzyństwa leci na łeb. Sytuacja, która się zdarzyła trwała dosłownie kilka minut, a jednak mnie bardzo dała do myślenia i nie pozwoliła o sobie zapomnieć przez kolejnych kilka dni.

Była sobota. Miałyśmy wybrać się na spacer i zrobić zakupy, ale wcześniej poprosiłam Lilkę o posprzątanie zabawek rozrzuconych po całym pokoju. Poprosiłam i poszłam do łazienki, przygotować się do wyjścia. Po kilku minutach wracam do pokoju, a tam bałagan jaki był, taki jest, proszę więc po raz kolejny. Tłumaczę, że jeśli nie posprząta, nie będziemy mogły pójść na spacer, bo pozostawienie pokoju w takim stanie jest niedopuszczalne. Idę pakować torbę, przygotowuję Małej ubrania, a ona przychodzi do mnie jak gdyby nigdy nic i zaczyna się ubierać. Pytam, czy posprzątała- odpowiedz jest oczywiście przecząc- tłumaczę więc po raz kolejny to samo, proponuję swoją pomoc, biorę za rękę i prowadzę do pokoju. Lilka siada na podłodze i głośno protestuje. Ze stoickim spokojem używam wszelkich znanych mi argumentów, zastanawiając się jednocześnie skąd u niej dziś taki opór. Pomocy mojej nie chce, w ogóle wygląda na bardzo obrażoną, a ja zaczynam powoli tracić cierpliwość. Powtarzam po raz kolejny, że JEŚLI NIE POSPRZĄTA, TO NIE WYJDZIEMY Z DOMU, a przecież szkoda marnować taki piękny dzień na siedzenie w pokoju, do tego maksymalnie zagraconym. I nagle Lilka, patrząc na mnie ze złością, wyrzuca z siebie z prędkością karabinu maszynowego: „Zamknij się!! Pocałuj mnie w dupę!!”.  Słabo mi się zrobiło, szczęka mi opadła i przez chwilę nie byłam zdolna do jakiejkolwiek reakcji. Po głowie krążyły mi tysiące myśli: „Jak to, przecież ja nigdy tak do niej nie mówię”, „Przecież uczę, że nie można się do nikogo w ten sposób zwracać, nawet jeśli czasem dzieci w przedszkolu używają różnych brzydkich słów”, „Przecież nie krzyczę, nie straszę, nie stawiam w kącie, nie biję…”, „Dlaczego…?”. Lilka patrzy na mnie przestraszona, nie wiem czy bardziej tym, co zrobiła, czy moją reakcją ( a właściwie jej brakiem).  Udaje mi się jakoś pozbierać myśli, kucam koło niej i zadaję najbardziej nurtujące mnie w tym momencie pytanie- dlaczego?. Lila zaczyna płakać, w jej oczach widzę strach i bezsilność. Przytulam ją do siebie najmocniej jak umiem i wśród szlochania słyszę odpowiedz: „A ty tak powiedziałaś do taty…”. Jestem załamana. Czuję si ę totalnie beznadziejna i całkowicie winna temu, że ta sytuacja w ogóle się zdarzyła.  No tak, powiedziałam…cholera, przecież tyle razy mówiłam sobie, że nie możemy kłócić się przy dziecku, nigdy!! Jestem tak zła na siebie, że ledwo udaje mi się przypomnieć wczorajszą sytuację. Z M. jesteśmy raczej zgodnym małżeństwem, zazwyczaj dobrze się dogadujemy i bez dwóch zdań się kochamy, ale nie oszukujmy się- związków idealnych nie ma- a przynajmniej ja o takich nie słyszałam. Raz na jakiś czas dochodzi między nami do nieporozumień, starć, ostrzejszej wymiany zdań a nawet kłótni. Zazwyczaj szybko nam przechodzi i dość łatwo dochodzimy do kompromisu, ale nie ukrywam, że w trakcie kłótni często nerwy puszczają i mówimy rzeczy, których pewnie powiedzieć nie powinniśmy, często też  nie używamy literackiego języka, lecz raczej łaciny kuchennej… cóż, jesteśmy tylko ludźmi… Staramy się jednak wszystkie trudne rozmowy zostawiać na wieczór, kiedy Lilka już śpi, albo chwile, kiedy znajdujemy się sami. Wczoraj to się nie udało, i po południu wywiązała się między nami kłótnia. Krótka i niezbyt poważna, ale jednak. Nie udało się nam powstrzymać nerwów na wodzy i mimo, że szybko daliśmy sobie spokój, kilka niezbyt fajnych słów poleciało. Między innymi właśnie tych, które dzień później sama usłyszałam od mojej córki. Byłam przekonana, że nawet nie zwróciła uwagi na całą sytuację, bo kiedy my kłóciliśmy się w kuchni, ona bawiła się w swoim pokoju, lecz szybko przekonałam się, jak bardzo utkwiło jej to w pamięci. Byłam wściekła na siebie za to, że dałam się ponieść emocjom, że moje dziecko musiało w tym uczestniczyć, że zamiast być dla niej autorytetem jestem najgorszym przykładem. Na nią nie byłam zła ani trochę. Bo za co? Za to, że powtarza słowa kogoś, kto jest dla niej najważniejszy na świecie? Byłam zła, smutna i nie wiedziałam jak powinnam się w takiej sytuacji zachować. Zrobiłam więc to, co instynktownie wydawało mi się najlepsze. Przeprosiłam. Przeprosiłam za to, że krzyczałam na jej tatę, że używałam słów, które na co dzień określam jako złe i obraźliwe, że musiała w tym uczestniczyć. Przyznałam się do błędu, powiedziałam, że moje zachowanie było złe i nigdy nie powinna go powtarzać. Wytłumaczyłam, że  mimo tego, że jestem mamą i uczę ją co jest dobre a co złe, sama też popełniam błędy. Że popełniamy je wszyscy, ale najważniejsze jest żebyśmy umieli się do nich przyznać i wyciągnąć nauczkę na przyszłość. I , że to, że czasem na siebie krzyczymy wcale nie oznacza, że się nie kochamy.A kiedy już wytłumaczyłam, to przytuliłam, wycałowałam, usłyszałam ciche przepraszam i zobaczyłam mój ukochany, najpiękniejszy uśmiech świata. Posprzątałyśmy razem, a później poszłyśmy na długi spacer. Mogłoby się wydawać, że wszystko jest w porządku, ale mnie to zdarzenie jeszcze długo nie dawało spokoju. Zapadło mi w pamięć tak głęboko, że przez następnych kilka dni myślałam o tym przynajmniej kilka razy dziennie. Na początku traktowałam je jako moją osobistą porażkę, później zrozumiałam, że macierzyństwo nie jest drogą usłaną jedynie sukcesami, że porażki również muszą się na niej zdarzać, ale najważniejsze jest to (dokładnie tak, jak tłumaczyłam Lilce), żeby umieć nazwać własne błędy po imieniu i wyciągnąć z nich wnioski. Po raz kolejny dosadnie przekonałam się o tym, że dla mojego dziecka jestem największym autorytetem, wzorem, który naśladuje i którego zachowania powiela bez względu na to, czy są dobre czy złe. Zrozumiałam, że to, jakim człowiekiem będzie ona w przyszłości zależy w dużej mierze od tego, jakie wzorce przekażę jej ja i że nie chodzi tylko o to, w jaki sposób odnoszę się do niej, lecz o mój stosunek do całej reszty świata. Poczułam, że czeka mnie jeszcze wiele pracy nad sobą, ale jeśli ma to mieć bezpośredni wpływ na moje dziecko, to warto, nawet jeśli miałaby to być praca bardzo trudna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz